niedziela, 20 marca 2016

5. Wino i irlandzkie oczy

Zaraz zabije łyżeczką kogoś, kto próbuje się dobić do mnie o godzinie siódmej rano. A wierzcie mi, nie chce siedzieć w pierdlu za zabójstwo z tak błahego powodu.
- Halo? – mówię zaspanym i wkurzonym głosem. Mieszanka wybuchowa.
- Tu Harry. O której dziś kończysz zajęcia? – słyszę pytanie w słuchawce. Jestem taka zszokowana, że budzę się od razu. WTF, o co chodzi? Czy ktoś może mi do wyjaśnić? Harry, siódma rano, to oznacza, że dzieje się coś dziwnego.
- Zapytaj swojej dziewczyny, mózgu operacji – mówię, wyciągając się na łóżku. Uwierzcie mi, jest to nie lada wyzwanie w momencie kiedy trzeba jeszcze trzymać telefon i słuchać tego co ma do powiedzenia druga strona konwersacji. Jęczę cicho, czując, że moje ciało nie jest już kupką rozlanej galaretki.
- Mózgu operacji, chyba zapomniałaś, że Caroline dziś pracuje do 16, a swoje seminarium ma jutro.
- Główka pracuje, kolego. Tak w ogóle, to coś się stało? – siadam na łóżku i przecieram sobie oczy. Harry śmieje się do słuchawki.
- Tajna misja, Emeli.
- Kończę o 12:15. Jeśli to coś głupiego to masz nieźle przejebane.

Kiedy skończyłam seminarium, spakowałam do torby wszystkie moje notatki, które potrzebowałam do napisania mojej pracy. Siedziałam tu bite cztery godziny na mega niewygodnych krzesłach, więc kiedy wstałam musiałam odczekać kilka sekund, żeby moje biedne pośladki odzyskały swój właściwy kształt.
- Emeli? – kiedy usłyszałam swoje imię odwróciłam się w stronę osoby która je wypowiadała. Szczerze aż za dobrze wiedziałam, kto to, ale w duchu błagałam bożki buddyjskie, żeby nie był to Malcolm, ale do kuźwy nędzy... tak, to był Malcolm. Zdziwieni?
- Witam – odpowiedziałam, częstując do uśmiechem numer 14: weź ode mnie spierdalaj, bo wiem, że zaraz powiesz coś o Gwiezdnych Wojnach.
- Mam dla Ciebie wiadomość – wyjął z kieszeni swoich szarych sztruksów pogniecioną, żółtą karteczkę. Na jej wierzchu widniał skrót mojego imienia napisany czerwonym markerem – Czerwony, to kolor miłości. Nauczył mnie tego sam Anakin Skywalker. Pamiętaj, czarny kolor to kolor złych mocy – skończył swój dialog, podał mi kartkę i wykonał w powietrzu jakiś dziwny znak. Jakby zamach mieczem, czy czymś takim.
W lekkim szoku spoglądałam za oddalającym się Yodą, ale ciekawość aż ssała mnie w środku kiedy pomyślałam, że ktoś przesyła mi sekretne wiadomości. Szybko ją otwarłam. Zawartością kartki był ładnie zapisany adres. Reddish Vale Country Park. Okej. Byłam pod jarana tym wszystkim. Tą całą tajemniczością. Tymi dziwnymi znakami. I doszłam do jednego, ważnego wniosku – Irlandczycy to cholerni romantycy.
- Widzę, że ma Pani tajemniczych wielbicieli.
- Słucham? – mój promotor stał w drzwiach z teczką w dłoni i kilkoma cienkimi skryptami pod pachą. Patrzył na mnie wyczekująco. W sali pozostaliśmy sami. Tylko ja i Pan Terry – A, tak, tak. To tylko zadanie... z fizyki – zaśmiałam się nerwowo, łapiąc za torebkę i ogromną książkę z ochrony środowiska.
- Wątpię, żeby ktokolwiek uśmiechał się tak do zadania z fizyki. Ale wierzę Pani na słowo – wykładowca uśmiechnął się do mnie szczerze, a ja odwzajemniłam jego gest.
- Kto wie, czy właśnie nie dostałam na tej kartce równania fizycznego do obliczenia dynamiki ruchu, mówiącego jak szybko dostanę się z miejsca A do miejsca B. Muszę iść, więc... miłego weekendu, Panie Terry – pożegnałam się, w odpowiedzi usłyszałam krótkie wzajemnie i odeszłam. Przez kilka sekund miałam wrażenie, że mężczyzna odprowadza mnie wzorkiem, ale kiedy odwróciłam się by to sprawdzić już go tam nie było. Cóż. Nieźle ostatnio wali mnie na banię. To chyba nie dobry znak.
Szybkim krokiem udałam się na plac przed budynkiem, gdzie byłam umówiona z Harrym. Pogoda była piękna, słońce świeciło, ptaszki śpiewały. A sama myśl o randce gdzieś pod gołym niebem sprawiała, że wolałam zostać tu niż uciekać na Alaskę.
Okej, nie chciałam już tam uciekać od wczoraj. Po kilkunastu minutach rozmowy, uznałam, że jest bardzo interesujący. Przez interesujący mam na myśli zabawny, miły i lubił koty. Zupełnie jak ja. Czy to przypadek? NIE SĄDZĘ.
- Em, czekaj! – Styles krzyknął i jak szalony machał do mnie rękami. Właśnie żegnał się z Noah i Raileyem, gdzie ten pierwszy wbił we mnie swój wzrok. Widziałam jak kącik jego pełnych ust, uniósł się w górę, a potem kiwnął do mnie głową. Czułam jak z płuc ucieka mi powietrze. Jak z każdą sekundą robią się małe jak rodzynki, a ja miałam ochotę paść i z uśmiechem na ustach odlecieć do nieba trzymana przez stado ślicznych, grubiutkich kupidynków.
Byłam po prostu tak podekscytowana i szczęśliwa, że nie wiedziałam gdzie to wszystko pomieszczę. Bo to co się działo, począwszy od randki, skończywszy na tym małym geście głową, było wcześniej tylko wyimaginowaną abstrakcją, którą tworzyła moja wyobraźnia. A teraz, teraz to wszystko po prostu zamieniło się w rzeczywistość.
- Em? – Harry pomachał mi dłonią przed oczami, a ja wróciłam na ziemię. Kupidynki puściły mnie ze swoich objęć, a ja spadłam prosto na tyłek, uderzając o zimny, brzydki beton teraźniejszości – Em, musimy pogadać o czymś ważnym.
- Słucham Cię więc – poprawiłam włosy, a Harry cały czerwony na twarzy próbował przekazać mi to o czym właśnie myśli – No, przystojniaku, wyjąkasz się wreszcie?
- Ja...
- Ty?
- Myślałem...
- Nad czym? – obdarowałam go zirytowanym wzorkiem.
- Chcę się oświadczyć Caroline.

Nie wiem jak wróciłam do domu. Błądziłam gdzieś myślami tworząc w głowie wizje idealnych zaręczyn. Widziałam wodę, dokładnie morze, zachód słońca, tylko on i ona. Świeże powietrze wokół. Bryza. Bukiet kolorowych goździków, w tym jeden sztuczny, który ma być na zawsze i oznaczać uczucie, które nigdy nie umrze. I pierścionek. Nie duży, złoty z małym diamentowym oczkiem. Wiedziałam, że niedługo to się stanie. Moja najlepsza przyjaciółka nie będzie już tylko „dziewczyną”, będzie „narzeczoną”, a ja będę świadkiem tego wydarzenia.
Podekscytowana jak wiewiórka na wiosnę wkroczyłam do domu i na skrzydłach udałam się do swojego pokoju. Rozebrałam się do bielizny i otwarłam szafę. Musiałam się skupić, żeby wszędzie wokół nie widzieć pierścionków zaręczynowych i bukietów kwiatów, które ciągle krążyły po moich myślach. Wybrałam więc zwykłą białą bluzkę, dopasowane jeansy i brązowe botki na grubym słupku. Dopełnieniem będzie skórzana ramoneska w tym samym kolorze co buty. Spojrzałam na mój ubiór, klasnęłam w dłonie i poleciałam pod prysznic. Show must go on!
Kiedy spojrzałam w lustro nie poznałam osoby odbijającej się w nim. Moje krótkie mysie włosy, zawinęłam na duże wałki, co dało niezły efekt. Fale dodawały romantyczności całemu image, który został wykończony matowym cieniem i odrobiną różu na policzkach. No, kurde. Wyglądałam jak jedna z lepszych wersji Emeli Nordson. W głowie przewinęły mi się wizje tamtej soboty, gdzie Noah zobaczył mnie pół żywą na łóżku, pokazującą swoje babcine majty i cała pewność siebie uleciała ze mnie jak powietrze z balona.
- Gdzieś wychodzisz? – głowa mamy wcisnęła się między framugę a drzwi.
- Tak – odpowiedziałam, ciągle patrząc w lusterko. Poprawiłam powywijany naszyjnik.
- Z kim?
- Z kolegą.
- To jest randka? – wyczułam podekscytowanie i ciekawość jej głosie. Odwróciłam głowę, by pokazać jej, że wcale tak tego nie nazywam. Chociaż umysł podpowiada mi coś innego – Gdzie się spotykacie?
- W Reddish Vale.
Mama nie byłaby sobą gdyby nie dała mi kilku matczynych rad typu: „jedź ostrożnie”, „masz gaz pieprzowy w torebce?”, „jeśli zacznie się dobierać do ciebie to wal prosto w jaja”, „jakby was poniosło... masz prezerwatywy?”. Westchnęłam głośno, spoglądając w głąb mojej torebki. Nie, mamo, nie mam prezerwatyw.
Wszystko byłoby idealne gdyby nie jedna jedyna osoba która potrafiła zrujnować mi cały dzień. Uwaga... siostra w natarciu. Dakota stała w drzwiach z rękami na piersiach i uśmiechała się szyderczo.
- No, no. Sister. Jaka wystrojona – pluła we mnie jadem, a ja powoli zaczynałam się na niego uodparniać. Uśmiechnęłam się więc wesoło do niej i odeszłam bez komentarza – Emeli – dodała, a ja odwróciłam się na pięcie – Ile dałaś mu w łapę, żeby się z Tobą umówił?

Starałam się wyrzucić z głowy słowa Dakoty. Ciągle powtarzałam sobie pod nosem, że to tylko mała smarkula, że to wcielenie diabła nie może popsuć mi randki.
Zaparkowałam auto i wzięłam głęboki oddech. Ostatni raz na randce byłam z Pryszczatym Jeremym jakieś pięć lat temu. Nie liczę oczywiście kilku szybkich numerków z Chrisem na obozie młodzieżowym i kilku pocałunków w męskim kiblu w liceum z Adamem z wyższej klasy. Taaaaa. Już zapomniałam jak to było. Albo po prostu wyrzuciłam z myśli okropne wizje pizzy którą Jeremy zjadł w pięć minut na naszej drugiej randce.
Niall czekał na mnie zaraz przy wejściu do parku. W jednej dłoni trzymał duży kosz, a w drugiej długą, różową różę.
- Cześć – przywitał się ze mną, wręczając kwiat, a ja aż zaświeciłam oczami ze szczęścia. Czułam się zauważana. Tak, to bardzo dobre słowo.
- Dzień dobry. I dziękuję za kwiatka. Jest śliczny.
- Malcolm mówi, że gdyby Lord Vader nie był zły czy coś, to też kupiłby dziewczynie kwiatka na pierwszą randkę.
Niall wyglądał, cóż. Nienagannie. Niebieska koszula, na to jeansowa kurtka, czarne spodnie. Na nogach miał te same buty co na imprezie. Dokładnie pamiętam ich musztardowy kolor.
- Mam ze sobą kilka dobrych rzeczy – wyrwał mnie z rozmyślań – Jakieś owoce. Wino.
- Ale ja kieruję, więc...
- Nic się nie martw. Nie spiję Cię – puścił mi oczko, pokazując gdzie mam iść.
Szybko dotarliśmy na miejsce. Kiedy zobaczyłam to wszystko, aż mnie zamurowało. Czułam się jak słup soli. Tutaj było... magicznie. Wszędzie świece, mniejsze, większe, wszystkie w kolorze ecru i białym. A na samym środku nieduży kocyk w postacie z Gwiezdnych Wojen.
- Przepraszam za koc – mruknął, kładąc na nim koszyk – Malcolm nie miał nic ciekawszego – zaśmiałam się szczerze i zaczęłam wyciągać z koszyka produkty. Winogrona, kawałki ananasa, truskawki, borówki. Wszystko pachnące i świeże. Poczułam jak ślina napływa mi do ust.
- Nic się nie stało – powiedziałam, rozglądając się wokół – Jest idealnie.
Minęło kilka chwil zanim uporaliśmy się z korkiem od wina. W kieliszkach złocił się biały trunek, wokół było czuć zapach wanilii i truskawek. Co chwilę śmialiśmy się z naszych żartów, on opowiadał mi o Mullingar, o swoim tacie, o mamie, o jej firmie, o swoim rodzeństwie. Było miło, dopóki nie zaczęłam myśleć, jak wyglądałaby moja pierwsza randka z Noah. Czy byłoby wokół nas tysiące świec? Czy zabrałby mnie do restauracji, a może tak jak Niall pokazał, że jest kreatywny i pomysłowy? Zaczęłam bić się z myślami. Z moimi uczuciami, których wcześniej nie dopuszczałam, albo brałam je za żart. Noah był pierwszym mężczyzną do którego szybciej zabiło mi serce. Niall był pierwszym mężczyzną, który patrzył na mnie w ten inny sposób. Jak na kogoś, kto mógłby być tylko idealnym wyobrażeniem, a okazał się prawdziwy. Czułam to. W każdym momencie tego spotkania. I lubiłam to uczucie. Bycia chcianą, podziwianą. I miałam wrażenie, że zaczynam się lekko gubić. W zachłanności posiadania kogoś w swoim sercu i potrzebie bycia zauważoną.
Nie dobrze.

<> 

Wziąłem ostatni łyk piwa, po czym odstawiłem butelkę na stolik. Railey zapalił jointa, rozkładając się na kanapie jak pan świata i władca wszystkich ziem. Miał wyjątkowo dobry humor co niekoniecznie zwiastowało coś dobrego.
- Wiesz co ostatnio odkryłem? – zapytał. Mruknąłem, że nie mam pojęcia – Może od początku... pamiętasz jak jakiś czas temu rozmawialiśmy o mamie tej Nordsonki? Znasz mój sławy podryw lasek przez strony randkowe? Więc, wiesz. Szukam jakiejś gorącej napalonej dziuni z okolic, a tu nagle wyskakuje mi gorąca mamuśka. 37 lat, ciało nie z tej ziemi, szlachetne imię Isabelle.
- Do czego zmierzasz, Railey? – burknąłem, otwierając kolejne piwo. Wiem z doświadczenia, że nie potrafię strawić jego pomysłów na trzeźwo.
- Zmierzam do tego, że powinieneś się z nią zacząć spotykać.
- Nie, Railey, oszalałeś? To matka Emeli. Nie miałbym sumienia.
- Emeli-sremeli. Szara myszka z niej, pewnie teraz siedzi w swojej dziurce w domu i pożera kilogram żółtego sera w samotności.
Nie potrafiłem wyobrazić sobie Em jak robi to co powiedział Railey. Widzę ją, jak stoi dziś na placu przed szkołą i trzyma dużą książkę. O dziwo nie ubrana w swoje za duże ogrodniczki, tylko w jeansy z dziurami i koszulę w czarno-białą kratę. Całkiem podobną do tej jaką miała na imprezie. Widzę jak się peszy kiedy kiwam do niej głową i rozczula mnie ten widok.
- Hej, przyjacielu?! – ciemnowłosy próbuje przebić się przez moje myśli, aż w końcu udaje mu się – Słuchaj. Chcę mieć fun w życiu.
- Skoro chcesz mieć fun w życiu to sam z nią poflirtuj – proponuję, ale Railey śmieje się tylko głupio.
- Nie, będę miał fun, kiedy Ty to będziesz robił, a ja będę się tylko przypatrywał. Taki film na żywo, kapujesz?
- Ray, nie dam rady.
- Może coś innego Cię przekona – każe mi wstać i iść za nim. Idziemy do garażu, pełnego starych samochodów jego ojca. Podchodzi do ostatniego, zupełnie zapominanego, krwisto-czerwonego Jaguara E-Type – Pamiętasz jak mieliśmy po czternaście lat i marzyliśmy, żeby sobie tym cudem pojeździć a mój ojciec nawet nie pozwalał się do niego zbliżać? – pokiwałem potwierdzająco wspominając stare, dobre czasy – Teraz te wszystkie samochody są moje. A ja sprezentuje Ci go jeśli zaliczysz Isabelle Nordson. Wchodzisz w to?

<> 

Piękna blond-włosa kobieta leżała na kanapie i przeglądała przypadkowe strony internetowe. Odpoczywała po długim ciężkim dniu w pracy. Miała chwile dla siebie, obie córki po za domem, więc korzystała z okazji by pobyć sama ze sobą. Tak jak lubiła.
Właśnie czytała o tym jak domowymi sposobami wypełnić zmarszczki mimiczne, kiedy zobaczyła wyskakujące okno u góry ekranu. Kolejna wiadomość z portalu randkowego na który się zalogowała kilka tygodni temu, a teraz całkowicie o nim zapomniała. Otwarła okienko i przeczytała krótką, ale treściwą wiadomość. ‘Isabelle to najszlachetniejsze imię jakie kiedykolwiek słyszałem. A kiedy należy do tak pięknej kobiety, wydaje się jeszcze bardziej wyjątkowe.’
Metryczka mężczyzny bardzo ją zaskoczyła. 25lat, po studiach o kierunku budowa maszyn, aktualnie projektant samochodów dla znanej marki. Hobby to sport. Piękne zielono-niebieskie oczy. Szatyn.
Odpisała z uśmiechem na twarzy. I ze zdziwieniem, pomyślała, że Kyle może stać się nowym rozdziałem w jej nudnym i smutnym życiu.

1 komentarz:

  1. EMELI JEST POJEBUSKĄ JAKICH MAŁO TAK SAMO JAK CAŁA BANDA.
    Cóż, nie było mnie w dzisiejszym rozdziale, ale był my future husband (noł spoiler). Mój cudny przystojniak.
    Kocham go tak btw jakby jeszcze ktoś nie wiedzioł, hihi :P
    Malcom to pojebus życia ogółem, także pozdro for him.
    Promotor fajny koleś, ale nie znam gościa i nie wiem co z nim dali bedzie phihihihi.
    Niall to słodziak w chui. Jak na pierwszą randkę to poleciał grubo z romantyzem, ale to pewnie dlatego bo jest Irlandczykiem. Tam chiba wpierdalają też obiady przy świecach xp krejzi.
    Pamiętasz jakie byłyśmy kiedyś zrozpaczone tym, że niby wyjedziemy do Anglii ale pewnego dnia I TAK SIĘ BĘDZIEMY MUSIAŁY ROZDZIELIĆ, bo Heri mieszka w Londynie, więc ja zostanę, a ty wraz z Horcim wylecisz do Irlandii.
    Urzekła mnie nasza historia. lol.

    Siska Emeli to sucz. Wkurwia mnie niemiłosiernie, że tak powiem xp
    Riley też mnie nie miłosiernie wkurwia sukinkot.

    Noah jest cudny, ale niech ogarnie dupę bo żaden z niego Kyle, tylko kłamczuszek-śmierdziuszek.

    hehe.

    ogólnie rozdział do dupy także
    pis yoł chujki.








    PS: DŻOŁKI CHUJKI :*********

    OdpowiedzUsuń